Początek 1975 roku. Gdzieś koniec stycznia, może początek lutego. Trwają ferie zimowe. Spod lady jedynych wówczas księgarń Domu Książki, poprzez "swoje źródło" otrzymuję płytę. Na czarnej okładce pryzmat a w prawym górnym rogu, w kółku wykonawca i tytuł: PINK FLOYD "THE DARK SIDE OF THE MOON". Pamiętam jak dziś zapach rozpakowywanego vinyla. Pierwsze spostrzeżenie to dziwny label: biały pies szczekający do tuby gramofonu! Było to indyjskie wydanie płyty, którą znałem z "Trójki" od co najmniej roku, którą uwielbiałem i odtwarzałem z taśmy co najmniej raz w tygodniu w całości, a nie było dnia bez chociażby jednego utworu z tego krążka. To była pierwsza płyta, która wywarła na mnie tak wielkie wrażenie, mój numer jeden wówczas bezwzględnie. Ale co o niej napisać teraz, z perspektywy tylu lat? Bezsprzecznie doceniam jej wielkość. W latach siedemdziesiątych to jedno z największych dzieł muzycznych nie tylko rockowych. Niemniej teraz już mnie tak nie powala. Wolę posłuchać debiutu PF lub krążka z krową na okładce lub z kopcącą fabryką. "Ciemna strona" to pierwszy album, który powstał pod wyraźnym wpływem basisty Rogera Watersa. Jest on autorem wszystkich tekstów na krążku. Mówi się, że jest to pierwszy tak wybitny album koncepcyjny. Mam pewne wątpliwości, ale niech będzie - w wykonaniu PF na pewno. Powstawał dość długo bo pomysł pojawił się już w 1971 roku. Zespół jednak nie siedział w studio przez dwa lata, o nie. "Ciemna strona" powstawała w trakcie dość męczących tras koncertowych. Myślę, że warstwa tematyczna, tj. problemy egzystencjalne, przemijający szybko czas, piętrzące się przeszkody, zbliżająca się nieuchronnie śmierć (tak w przenośni) - to wynik dość wyczerpujących fizycznie i mentalnie koncertów. czy pogoń za dobrami materialnymi, iluzorycznym szczęściem, które niosą ze sobą w ostatecznym rozrachunku nie okażą się bezwartościowe? Myślę, że zyski z tej płyty pozwoliły członkom zespołu się o tym w przyszłości przekonać. PF potrafiło w swoich utworach np. smażyć jajka, ale to co wyprawia tu Nick Mason - twórca "efektów specjalnych" to majstersztyk! "Speak to me" to uwertura wprowadzająca słuchacza w to co się zaraz wydarzy krzykiem przechodząca w spokojne, niemal rozmarzone "Breath". nagle zaczynamy wraz z muzykami dokądś biec. Słychać megafon - to chyba dworzec lotniczy, ba - nawet słychać startujące maszyny! A może to pociąg? Nie ważne, ważne natomiast, że czas ucieka o czym przypominają nam kuranty rozpoczynające następny kawałek. "Time" to sama esencja płyty! Wszyscy znamy ten utwór na pamięć, ale zwykle przychodzi nam na myśl zegar i genialny wokal Gilmoura i wspaniałe chórki. Mnie jednak urzeka genialne solo gitarowe. Już w tym utworze słychać w tle genialny damski głos, ale to dopiero namiastka tego co będzie później. Clare Torry w "The Great Gig In The Sky" wykona chyba najsłynniejszą rockową wokalizę wszech czasów. Następny utwór to hit nad hitami: "Money", tu swój kunszt prezentuje saksofonista Dick Perry. Następnym jest "Us And Them". spokojna "poducha". Żelazny punkt wszystkich moich prywatek i zabaw szkolnych (tak się składało, że zwykle to ja szykowałem playlistę). Romantyczny nastrój rozwiewa "Any Colour You Like" wg mnie najsłabszy numer na płycie (jeżeli taki w ogóle jest). W dwóch ostatnich utworach dominuje spokojny śpiew Watersa, przypomina się również Clare Torry. I to już koniec, pozostaje jednak na zawsze w pamięci Wielki koncert na niebie.
I nie boję się umrzeć.
Kiedykolwiek to będzie.
Nie przejmuję się.
Dlaczego miałbym bać się umrzeć?
Nie ma żadnego powodu.
Każdy kiedyś odejdzie.
Nigdy nie powiedziałem że się boję umrzeć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz