poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Muzyczne fascynacje - płyta: "The Dark Side Of The Moon"

Początek 1975 roku. Gdzieś koniec stycznia, może początek lutego. Trwają ferie zimowe. Spod lady  jedynych wówczas księgarń Domu Książki, poprzez "swoje źródło" otrzymuję płytę. Na czarnej okładce pryzmat a w prawym górnym rogu, w kółku wykonawca i tytuł: PINK FLOYD "THE DARK SIDE OF THE MOON". Pamiętam jak dziś zapach rozpakowywanego vinyla. Pierwsze spostrzeżenie to dziwny label: biały pies szczekający do tuby gramofonu! Było to indyjskie wydanie płyty, którą znałem z "Trójki" od co najmniej roku, którą uwielbiałem i odtwarzałem z taśmy co najmniej raz w tygodniu w całości, a nie było dnia bez chociażby jednego utworu z tego krążka. To była pierwsza płyta, która wywarła na mnie tak wielkie wrażenie, mój numer jeden wówczas bezwzględnie. Ale co o niej napisać teraz, z perspektywy tylu lat? Bezsprzecznie doceniam jej wielkość. W latach siedemdziesiątych to jedno z największych dzieł muzycznych nie tylko rockowych. Niemniej teraz już mnie tak nie powala. Wolę posłuchać debiutu PF lub krążka z krową na okładce lub z kopcącą fabryką. "Ciemna strona" to pierwszy album, który powstał pod wyraźnym wpływem basisty Rogera Watersa. Jest on autorem wszystkich tekstów na krążku. Mówi się, że jest to pierwszy tak wybitny album koncepcyjny. Mam pewne wątpliwości, ale niech będzie - w wykonaniu PF na pewno. Powstawał dość długo bo pomysł pojawił się już w 1971 roku. Zespół jednak nie siedział w studio przez dwa lata, o nie. "Ciemna strona" powstawała w trakcie dość męczących tras koncertowych. Myślę, że warstwa tematyczna, tj. problemy egzystencjalne, przemijający szybko czas, piętrzące się przeszkody, zbliżająca się nieuchronnie śmierć (tak w przenośni) - to wynik dość wyczerpujących fizycznie i mentalnie koncertów. czy pogoń za dobrami materialnymi, iluzorycznym szczęściem, które niosą ze sobą w ostatecznym rozrachunku nie okażą się bezwartościowe? Myślę, że zyski z tej płyty pozwoliły członkom zespołu się o tym w przyszłości przekonać. PF potrafiło w swoich utworach np. smażyć jajka, ale to co wyprawia tu Nick Mason - twórca "efektów specjalnych" to majstersztyk! "Speak to me" to uwertura wprowadzająca słuchacza w to co się zaraz wydarzy krzykiem przechodząca w spokojne, niemal rozmarzone "Breath". nagle zaczynamy wraz z muzykami dokądś biec. Słychać megafon - to chyba dworzec lotniczy, ba - nawet słychać startujące maszyny!  A może to pociąg? Nie ważne, ważne natomiast, że czas ucieka o czym przypominają nam kuranty rozpoczynające następny kawałek. "Time" to sama esencja płyty! Wszyscy znamy ten utwór na pamięć, ale zwykle przychodzi nam na myśl zegar i genialny wokal Gilmoura i wspaniałe chórki. Mnie jednak urzeka genialne solo gitarowe. Już w tym utworze słychać w tle genialny damski głos, ale to dopiero namiastka tego co będzie później. Clare Torry w "The Great Gig In The Sky" wykona chyba najsłynniejszą rockową wokalizę wszech czasów. Następny utwór to hit nad hitami: "Money", tu swój kunszt prezentuje saksofonista Dick Perry. Następnym jest "Us And Them". spokojna "poducha". Żelazny punkt wszystkich moich prywatek i zabaw szkolnych (tak się składało, że zwykle to ja szykowałem playlistę). Romantyczny nastrój rozwiewa "Any Colour You Like" wg mnie najsłabszy numer na płycie (jeżeli taki w ogóle jest). W dwóch ostatnich utworach dominuje spokojny śpiew Watersa, przypomina się również Clare Torry. I to już koniec, pozostaje jednak na zawsze w pamięci Wielki koncert na niebie.

I nie boję się umrzeć. 
Kiedykolwiek to będzie.
Nie przejmuję się.
Dlaczego miałbym bać się umrzeć?

Nie ma żadnego powodu.
Każdy kiedyś odejdzie.
Nigdy nie powiedziałem że się boję umrzeć. 




wtorek, 30 czerwca 2015

Moje miejsce w Krakowie - ul. Retoryka

Ulica Retoryka ma dla mnie szczególny urok i dziwnym trafem przewijała się dość często w mojej "biografii". Przy ulicy Smoleńsk mieszkał mój serdeczny kuzyn. Retoryka była więc świadkiem rowerowych rajdów, pogoni z butlami za dziewczynami w "Śmigus Dyngus" czy ławkowych posiadówek z pierwszymi piwami w dłoni. Znacznie później, przez prawie 3 lata leżała na trasie porannej pielgrzymki do mojej pierwszej w życiu pracy na etacie.
Sama ulica Retoryka nie jest długa lecz znajduje się na niej mnóstwo ciekawych obiektów, którymi mogłaby obdzielić niejedną ulicę. Jaj nazwa pochodzi od nauczanej przed wiekami w szkołach retoryki. Kiedyś nad rzeką (Rudawą) stał tu dwór (XVII w.) W połowie tego stulecia Ossolińscy założyli tu jurydykę, zniesioną na samym początku następnego wieku. Samą ulicę wytyczono na zachodnim brzegu Rudawy a jej początki to rok 1883. W latach 1910-12 Rudawa została zasypana a na jej miejscu powstała aleja rozdzielająca dwa pasy drogi! Ulica rozpoczyna się od skrzyżowania Piłsudskiego (za moich młodych lat to była ul. Manifestu Lipcowego!) z Wenecją, a kończy na Placu Kossaka i skrzyżowaniu Zwierzynieckiej z Powiślem. W miejscu skrzyżowania z ulicą Piłsudskiego (wcześniej zwaną ul. Wolską) w XIX wieku usypano fortyfikacje i okopy mające zastępować rozebrane mury obronne miasta. Jednak gdy tyczono ulicę Retoryka tych fortyfikacji już nie było. Zabudowę ulicy rozpoczęto w 1887 roku. W jej zabudowę niezwykły wkład miał jeden z najznamienitszych polskich architektów, zdolny malarz Teodor Talowski. Postać niezwykła, podobno członek Loży Masońskiej, twórca wielu wybitnych budynków, kamienic, kościołów i dworów.
Pod nr 1 na ul. Retoryka jest "Dom pod śpiewającą żabą" - budynek zaprojektowany w stylu nawiązującym do renesansu, wykonany z przepalonych cegieł z wstawkami z białego kamienia. Jego pierwszym przeznaczeniem była szkoła muzyczna.
(fot. autora Retoryka 1)

 Jak twierdzą znawcy tematu twórczość Talowskiego charakteryzowała się eklektyzmem wykazującym związki z secesją i historycyzmem. Zaraz obok siedziby szkoły muzycznej wybudował kamienicę oznaczoną obecnie nr 3. Podobna a jednocześnie inna. Myślę, że wielu krakowian



(fot. autora Retoryka 3)


często przechodziło tą ulicą nie mając pojęcia o tych skarbach architektury. Na co dzień niestety nie przyglądamy się mijanym budynkom, szczególnie w naszym rodzinnym mieście.  W 1887 roku Talowski zaprojektował kamienicę dziś mającą adres Retoryka 7. Była to pierwsza z budowli wzniesionych przez tego architekta na ul. Retoryka. Dom nazwany "Festina lente" (spiesz się powoli) taka bowiem sentencja wraz z następną: "Ars longa vita brevis" (sztuka wieczna, życie krótkie) oraz kartuszem z herbem i nazwiskiem architekta zdobi fasadę. Z końcem lat dwudziestych poprzedniego stulecia dobudowano kolejne piętro niszcząc ciekawy portal. Obok jest równie piękna kamienica zwana "Pod Osłem". "Faber est suae  quisque fortunae" (Każdy jest kowalem swojego losu) to sentencja zdobiąca dom przy Retoryka 9. Jest to dom wybudowany dla siebie, nie wiem czy Talowski w nim mieszkał, dom był jednak jego własnością. Wcześniej zakończono budowlę jeszcze jednej kamienicy autorstwa Talowskiego: pod numerem 15 mieści się dom mający (a jakże) sentencję o treści: "Długo myśl – prędko czyń". To najmniej okazała budowla  tego architekta na tej ulicy. 

(fot. autor, Retoryka 9)
(fot.: Cancere, pr. wł., Dom proj. T. Talowski, ul. Retoryka 15, Kraków)
Oprócz wymienionych budowli na ul. Retoryka można spotkać dość charakterystyczny (na pewno w czasach gdy był wzniesiony) Dom Egipski.  Pewien bogaty rzemieślnik krakowski, niejaki Józef Kulesza postanowił zamieszkać w kamienicy ozdobionej motywami egipskimi. Dom wybudował Beniamin Torbe wg projektu architekta o nazwisku Lachnik. Dom o dwóch wielkich frontach, jednym na ulicy Smoleńsk, drugim na Retoryka. Bogato ozdobiony motywami nawiązującymi do kultury starożytnego Egiptu. Na początku XX wieku przebudowany w stylu modernistycznym stracił wiekszość zdobień. Dziś można jeszcze zobaczyć motywy starożytne na podwórku, do którego jeszcze do niedawna był wolny dostęp.

 
W radosnych czasach PRL na ulicy Retoryka wybudowano tzw. "plombę". Jest to dość ciekawa budowla zaprojektowana przez Bogdana Lisowskiego zwana  "Domem o stu balkonach". 

Dom stu balkonów, fot. autor





Jest jeszcze jeden ciekawy obiekt na Retoryka. Za "moich czasów" był w opłakanym stanie, prawdę mówiąc zupełnie nie pamiętam czy właśnie w takiej jak obecnie formie. Czy został odnowiony czy odbudowany? Mieści się w nim Społeczna Akademia Nauk czyli uczelnia legitymująca się, jak sama o sobie mówi, dwudziestoletnią tradycją (sic!). A wygląda to tak:














PS
Wygrzebane w sieci zdjęcie mostu nad Rudawą na ulicy Wolskiej:

środa, 6 maja 2015

Początki muzycznej fascynacji - taśmoteka.

Pamiętacie taśmy magnetofonowe? Znakowane były "360", "540" a nawet "720". To oczywiście minuty nagrań. W przypadku magnetofonów czterościeżkowych czasy te się podwajały. Teraz to tak jakby jeden krążek zapisany w systemie mp3, ale w tamtych czasach to było monstrum. Pamiętam, że dostępne były jedynie taśmy enerdowskiej firmy ORWO oraz naszego gorzowskiego Stilonu. Ale jak się ktoś postarał o bony dolarowe to można było nabyć w Pewexie taśmy firm: AGFA, BASF czy MAXWELL. Ja najwięcej miałem taśm CHEMITEX STILON GORZÓW oraz AGFA. Te drugie, stokroć lepsze od polskich, pakowane były w plastikowe okrągłe opakowania. Pamiętam, że wściekałem się bo nijak nie można było ich poukładać na półce, musiały być jedna na drugiej na płasko. Taśm miałem ponad 40!

       A co na tych taśmach i na jakim sprzęcie nagrywałem? ZK 140T kupiony w krakowskim salonie (tak,tak!) ZURT w budynku Biprostalu róg al.Kijowskiej i ul. Królewskiej (wówczas 18 tego stycznia). W salonie tym było nawet studio odsłuchowe. Nie muszę dodawać, że magnetofon został nabyty metodą "po znajomości".
Pierwsze nagrania pamiętam  jakby to było wczoraj. Muzyczna Poczta UKF to była audycja, która prezentowała wybrane z całego dnia, wytypowane przez radiosłuchaczy nagrania. O 19.30 przez pół godziny można było nagrywać to co słuchaczom się najbardziej podobało. Wydaje mi się, że nazwa tego programu to również "Mój magnetofon". Oczywiście najbardziej przydatną była audycja Piotra Kaczkowskiego Mini Max. Były też programy prowadzone w tygodniu przez znanych redaktorów. To chyba odpowiednik dzisiejszych "W tonacji trójki" (i chyba pod taką nazwą prezentowane). Audycja była prezentowana ok południa, przed "Powtórką z rozrywki". Prowadzili ją: Dariusz Michalski (poniedziałek?), Wojciech Mann (wtorek?), Piotr Kaczkowski (środa), Korneliusz Pacuda (czwartek?) oraz Marek Gaszyński (piątek). Dla mnie najważniejsze były audycje w środę i piątek. Jak trzeba było, to się zrywałem ze szkoły!
Pierwsze nagrania dokonane przeze mnie to: Eltona Johna "Crocodile Rock" i Gilberta O'Sullivana "Clair"oraz utwór "On The Road Again" grupy Canned Heat. Pamiętam też "Tie A Yellow Ribbon Round The Ole Oak Tree" w wykonaniu Tonego Orlando oraz Joe Dassin "C'est du mélo". Nagrywałem wtedy wszystko co dobrze brzmiało. Takie zauroczenie nie trwało długo. 



Ale jaja! Jak się teraz tego słucha to śmiać się chce. Szybciutko miejsce tych cukierkowych kompozycji zajęli artyści występujący pod szyldem glam rocka. Uwielbiałem Sweet, Kiss czy Gary'ego Glittera i Suzie Quatro. Szybko moimi ulubionymi artystami stali się: Marc Bolan ze swoim T.Rexem oraz David Bowie czy raczej Ziggy Stardust. Kawałki były często przegrywane, porządkowane (przy pomocy drugiego magnetofonu). Moja kolekcja rozrastała się metodycznie, wszystko było skrzętnie zapisywane w zeszytach! Najlepszym źródłem był wspomniany Mini Max. Dysponowałem możliwie pełnymi dyskografiami Yes, Emerson Lake and Palmer, Pink Floyd czy Deep Purple o Led Zeppelin nie wspominając. To było maniactwo! W szczytowym okresie było tego ponad 10 dni ciągłego słuchania! Taka ilość muzycznych bodźców spowodowała, że do dziś słucham różnej muzyki. W czasach podstawówki brany byłem przez rówieśników za dziwaka, kto w tym wieku słuchał rocka, bluesa nie gardząc jednocześnie jazzem? (no raczej fusion). 
Jednak wówczas moimi zdecydowanymi faworytami byli z jednej strony Deep Purple, Led Zeppelin czy Black Sabbath, a z drugiej: King Crimson, Pink Floyd, ELP, Genesis i Yes. Poznawałem płyty - te starsze i te wydawane na bieżąco. Niektóre z nich wywarły na mnie niepowtarzalne wrażenie. Jednak muzyka ma niesamowitą moc!

 

środa, 8 kwietnia 2015

Moje miejsce w Krakowie - Olsza (II)

Olsza II - tym mianem nazwano osiedle wybudowane pomiędzy ulicami Lublańską, Malawskiego a  Młyńską, na granicy dawnych wsi: Prądnik Czerwony i Rakowice. W latach rozkwitu PRL zamieszkałem tam wraz z rodzicami w "wieżowcu" przy ulicy Bosaków. W tych czasach (mieszkałem tam od połowy lat sześćdziesiątych do drugiej połowy siedemdziesiątych) było to osiedle pełne zieleni i przestrzeni. Raj dla bąków grających w zośkę, uganiających się za piłką czy pomykających na rowerach. Praktycznie wszystkie wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości związane są z tym miejscem. Były to czasy, gdy rodzice nie bali się wypuścić dzieci na podwórko, nie musieli siedzieć z nimi jak kwoki. Mieliśmy dużo swobody i nie ograniczał nas świat wirtualny czy nadmiar nauki. Olsza i okolice nie miały przed nami tajemnic. Olszę od północy ograniczała ulica Lublańska. Jednak tuż za tą ulicą mieści się miejsce, którego wspomnienie wydaje mi się najodleglejsze.Kiedyś był tam folwark z młynem nad rzeką Sudół, za moich czasów nad niewielkim zbiornikiem można było się poopalać. Są tam jeszcze ruiny młyna a na terenie byłego folwarku o. o. Dominikanów, tam gdzie niegdyś były stawy, przy ulicy Jana Kaczary znajduje się "Park Zaczarowanej Dorożki”.


 Żabi Młyn na Sudołem - ruiny
 fot.Ewa Sas













 Kaplica św. Jana Chrzciciela
Młyn Dominikański zbudowano nad rzeką Prądnik w średniowieczu. Jednak rzeka często wylewała i Dominikanie postanowili przenieść młyn nad Sudoł. Początkowo była to budowla drewniana, później murowana. Stanął na terenie folwarku dominikańskiego. Jako uczeń szkoły podstawowej często odwiedzałem ten folwark. Nauczycielka przyrody, później biologii bardzo sobie ten teren upodobała, i słusznie: obfitował bowiem w wiele ciekawych roślin. Na terenie tym była również kaplica św. Jana Chrzciciela. Wtedy w dość opłakanym stanie, dziś elegancko wyremontowana. Wybudowana na samym początku XVII wieku, jak to bywa z budowlami drewnianymi spłonęła kilka lat po wzniesieniu. Na jej miejscu powstała murowana barokowa kaplica, której budowę zakończono w 1642 roku. Wewnątrz zachowała się XVIII wieczna polichromia. Wracając do Żabiego Młyna (bo tak nazywany jest wspomniany młyn dominikański) - młyn działał do 1950 roku, wówczas Dominikanom jedynie słuszny ustrój odebrał prawa własności folwarku. Zbiornik wodny w połowie lat siedemdziesiątych został zasypany i na tym terenie powstał park. Gdy w 2000 roku jedna z przyległych do parku ulic otrzymała imię Jana Kaczary, przyjęła się nazwa parku : Park Zaczarowanej Dorożki. Dla niewtajemniczonych: Jan Kaczara to krakowski dorożkarz, który mieszkał właśnie nieopodal tego miejsca (na ul. Dobrego Pasterza). Wyjątkowość krakowskiego fiakra, zauważona przez mistrza Gałczyńskiego polegała na tym, że często mówił wierszem. Powoził dorożką nr 6, przez poetę jednak przemianowaną na "13" i nazwaną zaczarowaną. To Kaczara właśnie wprowadził, przyjęty przez większość fiakrów, szyk w postaci melonika na głowie. Dziś częściej na głowach powożących można zobaczyć cylinder niż melonik.
Po przekroczeniu innej granicznej ulicy: Młyńskiej, można było dojechać (myślę o rowerach) do trzech niezwykle, z punktu widzenia dzieciaków, ciekawych miejsc. Pierwsze to lotnisko Czyżyny - Rakowice, nieczynne od 1963 roku. Pasy startowe były areną rowerowych wyścigów (przecież były to czasy naszych sukcesów kolarskich w Wyścigu Pokoju), tam też po raz pierwszy zasiadłem za kierownicą naszej rodzinnej Syrenki. Można było znaleźć łuski, stare hełmy żołnierskie i inne ślady obecności wojskowych. Na północno wschodnich krańcach lotniska była stara strzelnica, tak ładnie sfilmowana przez Jerzego Gruzę w filmie "Przeprowadzka" z doskonałą rolą Wojciecha Pszoniaka. Drugim miejscem to oczywiście Muzeum Lotnictwa Polskiego, a trzecim to jednostka wojskowa naszych komandosów: 6 Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej. Żołnierze tej jednostki często byli spotykani na terenie pobliskich osiedli, i to w mundurach polowych z podwiniętymi rękawami! Podobno był to przywilej tylko tej jednostki. Ojciec kolegi służył w tej formacji, więc byliśmy tam często "po znajomości" wpuszczani. Pamiętam jakie wrażenie na mnie zrobiło spotkanie z dowódcą jednostki w randze generała dywizji!
Tuż przy ulicy Wileńskiej, już na terenie osiedla Wiśniowa stał zrujnowany dworek. Był częstym celem naszych wizyt. Teraz wiem, że dwór należał do rodziny Dettloffów. Wybudowany przez Karola Dettloffa w 1888 roku, gościł w swojej historii wielu znamienitych Polaków. Siostra Karola - Łucja należała do krakowskiej bohemy. Organizowała w dworku spotkania, na których pojawiali się tacy goście jak: Wojciech Kossak, Jacek Malczewski, Olga Boznańska, Włodzimierz Tetmajer czy Lucjan Rydel. Niestety dworek nie przetrwał do dziś. Pozbawieni mózgów włodarze dzielnicy wydali pozwolenie na rozbiórkę i w 2000 roku zabytek przestał istnieć.
Na Olszy jest jednak do dziś dwór magnacki. Teren Olszy to teren majątku jednego z najznamienitszych polskich rodów szlacheckich: Potockich herbu Pilawa. W rękach Potockich były takie posiadłości jak: Rymanów, Wilanów, pałace: Zbaraskich  i Pod Baranami w Krakowie,  w Natolinie, Krzeszowicach, Radzyniu, Międzyrzeczu i wiele innych. Na włościach Potockich karmelici Bosi wybudowali w XVIII wieku dwór. W XIX wieku został przebudowany w stylu klasycystycznym i dziś znany jest jako "ogród w Olszy" ponieważ otoczony jest imponującym parkiem krajobrazowym.Leży na terenie tzw. Starej Olszy.




Dwór Dettloffów - tak wyglądał























Dwór Potockich, ul. Sokołowskiego
tzw. Ogród w Olszy
 

czwartek, 12 marca 2015

Początki muzycznej fascynacji - fonobzik

Pierwszą płytą zakupioną przeze mnie świadomie i z premedytacją był longplay grupy Christie. Nowiutki, pachnący zakupiony w księgarni Domu Książki zrobił na mnie niezwykłe wrażenie. Z wypiekami na twarzy słuchałem tego brytyjskiego pop rocka na okrągło. Yellow River czy San Bernadino do dziś mają dla mnie magiczny wymiar.  





W rodzinie były osoby pracujące w Składnicy Księgarskiej i w Domu Książki. Stały się one źródłem trudno dostępnych płyt, które o dziwo pojawiały się na polskim rynku. Z tych pierwszych zakupów pamiętam jeszcze The Gun i ich Race With The Devil. Brzmiało to tak:






 Miałem wówczas niespełna 10 lat! Pierwszą polską płytą był NURT (czy ktoś jeszcze pamięta ich przebój: Piszę kredą na asfalcie?). Później się już posypało: Niemen, Breakout, SBB, dalej Budka, Perfect, Republika... i tak urosło do ponad 300 płyt. Kilka krążków z tej pierwszej mojej kolekcji mam do dziś, ba niektóre nawet grają. Pamiętam jaką dumą w zbiorze była tzw. "blaszanka": czyli wydanie ELO Omegi, doskonała koncertówka - okładka tej płyty w wydaniu Pepity była z blachy.


 Wówczas już namiętnie słuchałem Trójki. Piotr Kaczkowski, Marek Gaszyński, Witold Pograniczny, Dariusz Michalski, Wojciech Mann, Barbara Podmiotko, Korneliusz Pacuda a później Wojciech Kordowicz i Tomasz Beksiński - to oni wytyczali mój gust. Był jeszcze jeden redaktor, konferansjer i działacz muzyczny, dzięki któremu zainteresowałem się jazzem, ale okazał się agentem ubecji o pseudonimie Adam więc nie jest wart by wymienić jego nazwisko.To, czego słuchałem dyktowała także moda. W owym czasie niezwykle popularny był glam rock. Fascynacja tym rodzajem muzyki udzieliła się także mnie. Moimi idolami stali się: Suzi Quatro, Gary Glitter, Sweet, Slade, T.Rex czy The Mud. Z tej gromadki szczególnie podobał mi się Marc Bolan i jego tyrannosaurus, niestety kariera zakończona tragicznym wypadkiem nie trwała długo. Jednak nurt główny moich zainteresowań muzycznych to oczywiście purpurowy i ołowiany klasyczny rock oraz karmazynowy prog. Spektrum wykonawców, których słuchałem daleko odbiegało od artystów lansowanych w dostępnych mediach. Wspomnę tylko o krautrocku (ze szczególnym uwzględnieniem różowego okresu Tengerine Dream) czy o hippisowskich klimatach dylanowskiego folku lub cohenowskiej poezji. Mając kilkanaście lat, jeszcze w szkole podstawowej, nie byłem podatny na wpływy kolegów czy środowiska i coraz mniej ulegałem też wpływom moich ulubionych redaktorów. Owszem, byli dla mnie jakimś drogowskazem, jednak ich propozycje przyjmowałem niezwykle krytycznie. Sam decydowałem co mi się podoba i tak zostało do dziś. Nie mogę np. do dziś zrozumieć fascynacji mojego guru wśród dziennikarzy muzycznych (Pana Piotra) okresem renesansowo folkowym Ritchiego Blackmore'a. Dla mnie to kaszana. Ale to tak na marginesie. Zbieranie płyt było (i jest) dość kosztowne i nie sposób było mieć płyty wszystkich ulubionych wykonawców. Dlatego w moich czasach niezwykle użytecznym był magnetofon. Można było nagrywać z Trójki czy później z programu 4 PR (pamiętacie: kanał lewy, kanał prawy - początki stereo?) bez wyrzutów sumienia. Kto wtedy słyszał o prawach autorskich? Ale o tym co i z jakich audycji nagrywałem, jakie płyty wywarły na mnie wpływ innym razem.

niedziela, 8 marca 2015

Moje miejsca w Krakowie - Kleparz

Kraków to miejsce mojego urodzenia, miejsce zdobywania pierwszych doświadczeń. To miasto, które odbiło na moim życiu ogromne piętno. Jest kilka miejsc w Krakowie, z którymi czuję się mocno związany. A to sentymentalnie, a to zauroczony magią tych miejsc i ich historią. Postaram się w tym, i może w następnych postach przybliżyć nieco te miejsca. Przyjmując chronologicznie pierwszym takim miejscem jest  Kleparz. Tam się urodziłem i tam do piątego roku życia mieszkałem. Konkretnie na ul. Śląskiej. Mieszkaliśmy w olbrzymim, czteropokojowym mieszkaniu z obszerną kuchnią. Mieszkaliśmy tzn. ja z rodzicami, babcia, ciocia z kuzynką i wujostwo z kuzynem. Razem 9 osób. Mieszkanie było w narożnym budynku (róg Śląskiej a Lubelskiej) na pierwszym piętrze nad Przychodnią Tropikalną. Niewiele pamiętam z tamtych lat ale zawsze budził moje dziecięce zaciekawienie fort, na którym rosły drzewa. To było dla mnie niezrozumiałe.
FORT KLEPARZ, nazywany Bastionem Trzecim - Kleparz to chyba jedyny tak dobrze zachowany bastion krakowskiej twierdzy. Budowę zakończono w roku 1859. Jest to przykład fortu reditowego, czyli takiego, którego centralnym obiektem jest stanowisko ogniowe działa tzw. działobitnia. Bastion Kleparski był jednostką autonomiczną, jednocześnie pełnił funkcję ochronną dla całej linii twierdzy. Został tak zaprojektowany, że wraz z sąsiednim Bastionem IV (tzw. Warszawską Lunetą) w połowie XIX wieku był nie do zdobycia. Jednak już 30 lat po wybudowaniu uznany został za archaiczny i uległ przebudowie, a właściwie dobudowie. Dobudowano poprzeczne wały oraz w 1909 roku koszary. Ironią losu jest to, że bastion ten nigdy nie uczestniczył w działaniach wojennych, jednak zapisał się w historii jako więzienie dla jeńców radzieckich podczas II wojny światowej. Jego sąsiad; wspomniana Warszawska Luneta odegrała jeszcze tragiczniejszą rolę. Luneta była gestapowskim więzieniem, a później, do 1950 roku więzieniem ubeckim.



Polecam nowo oznaczony Szlak Twierdzy Kraków. Warto wybrać się na wycieczkę np. rowerową i zwiedzić pozostałości fortyfikacji: forty Mydlniki, Olszanica, Bielany (obecnie wodociągi krakowskie) Tonie, Pękowice, Zielonki, Pasternik (chociaż ten obiekt chyba nadal jest niedostępny), Grębałów, Kleparz (czyli Bastion III), Warszawska Luneta,  Dłubnia, Węgrzce (doskonale odnowiony i zachowany), Mydlniki oraz niemal całkowicie zdewastowane Batowice.